Mam na imię Maryte


Lekturę zaczynam najczęściej od tylnej okładki. Na nijakim tle biała data.
1946. I tu pierwsze moje tak.
Zły czas... Personifikacje... Drugie tak. Nawet jeszcze głębsze.
Powojenne Prusy - to już mniej. 
Określenie czasu, momentu, w którym poznamy tę krainę (czy może Krainę - to się zobaczy, czytając), przekreśla jednak wcześniejsze wahanie. Bo lubię powojenne klimaty. Bo odnajduję się w temacie zgubionej tożsamości.
Książka trafia do mojej torby. Nie spodziewam się, że wkrótce trafi znacznie głębiej. Bo przeczytana, oddana, a we mnie wciąż tkwi. Teraz grzbiet własnej już odcina się bielą od innych, szczególnych dla mnie z różnych powodów książek.
Przede mną ponowna lektura. Nie ukrywam, że kilka razy otwieram i zamykam książkę. Trudno mi się do niej zabrać.
To, co pamiętam najbardziej, to jej klimat. Chłód. Zimno. Przenikające do głębi.
Trudniej będzie zmierzyć się z nią zimą...
O czym to książka? O kim?
Mała Renata stanie się małą Maryte, ale zapewne przestanie już być dzieckiem. I nie tylko jej udziałem stanie się ten los.
Wiele takich zmian już przeżyłam. Czytelniczo przeżyłam.
Nowa tożsamość i nowe imiona.
Pamiętam Szymona, który musiał stać się Staszkiem (Renata Piątkowska Wszystkie moje mamy), pamiętam, że Maria "to dobre imię" (Katarzyna Ryrych Bombka babci Zilberstein). I wiele, wiele innych.
Imię określa nas. Pamiętam, że moje dzieci na początku nie używały zaimka "ja". Wskazując na siebie mówiły swoje imię. Nawet nie do końca jeszcze potrafiąc je wyartykułować. Nie wyobrażam sobie, jak przyjęłyby konieczność zmiany imienia. Czy zrozumiałyby, że to konieczne, by żyć.
Tu powtarzane będzie inne imię. Bo trzeba będzie stać się kimś innym. Zresztą Renata i inni bohaterowie sobą przestali być już dawno.
Inni przestali nawet być ludźmi.
Przecież jesteśmy ludźmi - mówi jeden z żołnierzy.
Czyli jest na tyle źle, że trzeba to sobie i innym przypominać, powtarzać...
Tak.
Bo wojna wypala duszę jak glinę.
Cicho zaczynają brzmieć jej słowa. Domyślam się, że opowiada ona - Renata. Być może ta, której autor dziękuje za pomoc i wsparcie przy pisaniu książki.
Wszystko wyłania się z przeszłości niczym z mroku - ludzie i zdarzenia oblepieni śniegiem niesionym przez wiatr i mgłą, która unosi się w ciszy.
Sceneria, z której wyłania się opowieść, już mówi o tym, co dopiero ma być powiedziane. Cóż bowiem czas i pamięć znaleźć mogły pod śniegiem i piaskiem, pod krwią, pod mętną wodą.?
Jakoś łączy mi się to w całość. W jedno. Ten śnieg, piasek i krew. W bezkształtną, zimną i odrażającą masę. Czytam - zanurzam się w niej i wyławiam stamtąd - jak to określono - odłamki historii.
Odłamki. Odłamane, odkruszone, świadectwa rozbicia. Twarde, ostre muszą być to wspomnienia, skoro tak zostały nazwane.
A każde kolejne jest jak cierń, jak igła. Kłuje nie tylko w oczy. Zadaje ból gdzieś głębiej.
Nawet na pierwszy rzut oka.
Wspomnienia przybierają kształt listy, wyliczenia. Pozornie pozbawionego emocji wypunktowania. Kilkunastu lapidarnych wzmianek pisanych od myślnika.
Oto człowiek - powiedział Piłat wskazując na ubiczowanego, okrytego purpurą Jezusa.
Oto kraina sponiewierana, zgwałcona i zabita. Oto powojenne Prusy - czytamy u Slepikasa.
Ta Kraina staje się jednym z bohaterów książki. I to nie tylko przez poetyckie zabiegi autora. Nie tylko przez antropomorfizację czy animizację, bo to ona - kraina została sponiewierana, zgwałcona i zabita.
Skąd to ożywianie i uczłowieczanie?
Czy dlatego, że to człowieczeństwa tam tak mało? Szukać go trzeba niemal  na siłę? Próbować dostrzec tam, gdzie tylko się da?
A może, by bardziej współczuć. Bo zadano jej gwałt, bo sponiewierano ją i poniżono? 
Bo bohaterowie, choć też niejednokrotnie zgwałceni, sponiewierani, zabici, to półcienie chyłkiem przemykające przez ten okrutny pejzaż. To oszpecone i poniżane kobiety. To żołnierze z duszą wypaloną jak glina. To dzieci, które nie mogą być dziećmi.
To kraina, w której panuje Śmierć. Również uosobiona.
Oczom Heinza wyłania się z mgły jej sylwetka.
Nie, nie sylwetka, ale twarz z wywróconymi białkami oczu, z gnijącymi ustami, rogata, wielka, krwawa głowa. Nieżywe oczy spoglądają prosto w twarz chłopca. Patrzą i pytają: "Czego szukasz w cudzych włościach, czego szukasz w tej mgle? Kiedyś był tu twój ogród, twoje podwórze, twój dom, a teraz to moja ziemia, ziemia nieżywych, moje królestwo, piekło". 
Renata, która o sobie samej słyszy: ty śmierć jesteś, (...) nieszczęście przyniesiesz, nieszczęście", słysząc warkot motocykla, spodziewa się nie człowieka, a Śmierci, która nadjeżdża, żeby sprawdzić, czy wszystko zostało należycie wykonane, upewnić się, że ostrzelanym nie darowano ani łyku życia. 
Śmierć zdaje się tu panować. To ona rozdaje karty, przydziela losy, ożywa, by uśmiercać.
Nawet niebo w rozmowie dwóch chłopców nie jest miejscem, w którym ta samotna tułaczka się skończy. Przecież tam będzie pełno nieboszczyków, całe niebo. Tylu ich teraz jest... No, oni już nie będą nieżywi, ale jak mówią, że umierasz i trafiasz do nieba, a tam spotykasz tatę, brata i wszystkich, wszystkich - ja w to nie wierzę. Przecież tam będą miliony dzieci. Nie ja jeden będę chodził i wołał: "Tatusiu, tatusiu!". Wołać będzie wiele innych dzieci... i dorosłych.
Ludzie stają się elementami tego nieludzkiego krajobrazu.
A jeśli już widzimy ich żyjących i działających, to ich aktywność wyrażona jest przez porównanie do zachowań zwierząt. Zbici w gromadę jak owce. Rzucający się na resztki - Ot, świnie. Biegnące po zamarzniętej rzece dzieci są jak kuropatwy. Jak psom i wilkom nie można ludziom patrzeć w oczy, bo zobaczą twój strach i zaatakują.
Urwana dłóń jednego z dzieci przypomina brzydkie , nieżywe zwierzątko z wyciągniętymi , bezwładnymi nóżkami.
 Z kolei uczłowieczanie i ożywianie tego, co martwe, podkreśla tylko odczłowieczenie tego, co do niedawna było ludzkie.
Do grona żywych dołączają Zimno, Głód, Wiatr. Stają się bohaterami. Działają i oddziałują.
Wiatr gwiżdże, metal wyje. Zimno panoszy się, a zamieć jęczy. Ciemno odpiera ataki nocy. A to, czego mogą się spodziewać ciemne sylwetki ludzi, to uścisk wieczoru, któremu daleko do przytulenia.

Pustka, rosnąc w ludziach, pochłania ich od środka, dławi głos, ucina oddech.
Pustka w ludziach, którzy żyją w bezbarwnym, pustym świecie.
W tej pustce zagubiły się wspomnienia. Choć rozbrzmiewają dalekim echem w nazwisku Tołstoja, Beethovena, Mozarta, Rachmaninowa czy nazwie koncertowego fortepianu, wydają się odległe i nieprawdopodobne. Ach, ten święty, błogosławiony czas, to wszystko chyba się nie zdarzyło. To musiało im się przyśnić w zimnej szopie albo uroić z głodu - myśli Eva.
A może to w ogóle nie byłam ja? - pyta Renata, zastanawiając się, kiedy ostatnio piła słodkie, ciepłe, świeże mleko.
To, co było, drogocenne odłamki przeszłości, (...)skorupy posrebrzane pokojem i zdobione szczęśliwym życiem mniej są dziś warte niż kartofle i słonina. Odłamki, okruchy rozbitej przeszłości.
Wspomnienia stają się nieuchwytne, bezkształtne, niematerialne. Unoszą się w oparach mgły, w parujących na zimnie oddechach.
Materializuje się coś innego. Smutek, niepokój i beznadzieja białymi płatkami przyprószają głowę. 

"Mam na imię Maryte" Alvydasa Slepikasa została uznana za najlepszą litewską książkę w 2012 roku. Niezwykle plastyczne obrazy, poetycki styl i emocjonalna poszarpana narracja na długo zapadają w pamięć - przeczytałam, zaczynając lekturę od tylnej okładki.
I tę namacalność twardej, zimnej, ostrej, chcącej kaleczyć rzeczywistości znalazłam pod delikatną materią niezwykle poetyckiego języka.
Opowieść jest tak sugestywna, że odkładając książkę, spoglądając na okładkę, na której widzę krople krwi na brudnej, chropowatej, lodowo-kamiennej, przypominającej wyglądem marmur powierzchni, odruchowo wycieram dłoń, którą jej dotykałam. 
Wolfskinder (z niem. wilcze dzieci) i ich losy nie zatrzymają mnie przy sobie na dłużej.
Czytając, spędzam czas z Rutkami, Jutkami czy małymi Szmulami.
"Moje dzieci", to dzieci z butelki Ireny Sendlerowej, to dziewczynki w czerwonych płaszczykach i zielonych sweterkach, to chłopcy w pasiastych piżamach. To dziewczynka z walizki. To ocaleni z XX wieku.
Choć książka Slepikasa została gdzieś we mnie, to chyba tylko po to, bym lepiej słyszała szept murów, który rozbrzmiewa tam, gdzie było warszawskie czy łódzkie getto.
Eva, Marta, Renata - Maryte, Heinz i inni bohaterowie tej książki, a przede wszystkim żyjące dziś "wilcze dzieci" na pewno mają kogoś, kto zechce wymazać z nich tę pustkę, ożywić to, co umarło w ich wnętrzu, kiedy uśmiercali w sobie wspomnienia o tym złym czasie. Kto ogrzeje skostniałe serca.
Lub po prosu będzie pamiętał.
Ja marzę, by dotknąć zimnych murów, które pamiętają inny zły czas.
Szukam słów, które zagłuszą i uciszą, ukoją szept innej skargi.

Komentarze